Michał Szurek
Trzy
refleksje z wakacji w górach
(Kościelisko - lipiec 2008)
Góry, poezja, miłość
Grześ
Schronisko
Góry,
poezja, miłość
i syrop
Stali na poboczu i wpatrywali się
w przejeżdżające samochody. Nie prosili o podwiezienie. A i ja nie zabieram
autostopowiczów. Ale mieli w sobie coś sympatycznego. Chłopak z dziewczyną,
wypchane plecaki, przy nich karimaty, z tyłu butelka wody. „Jadą w góry”,
pomyślałem, „mnie też kiedyś tyle razy podwożono, mam okazję się odwdzięczyć”.
Zahamowałem, zaprosiłem gestem do środka. Podeszli wolno.
– Zabierze nas pan tam, dokąd pan
jedzie? – zapytała dziewczyna. Miała bardzo miły głos. Nie potrafię już opisać,
na czym to polegało. Po prostu miły. Niski. Lubię niskie głosy kobiece. Poza
tym to się chyba nazywa tembr. To coś, co powoduje, że lubimy kogoś słuchać. Lubimy,
jak mówi. Czasami może nawet nie dociera do nas, co ten ktoś mówi, bo tak się
oddajemy przyjemności słuchania. Dzwonimy do kogoś po to, mówimy „chciałem
usłyszeć twój głos” i jest to po prostu prawda.
–
Jak, to jedziecie bez celu? – zapytałem zdziwiony.
–
Nie, tylko ja czuję, że pan jedzie w góry.
–
Zgadza się, ale jak to pani zgadła?
Uśmiechnęła
się przepraszająco.
–
To przecież widać, a zresztą po pierwsze na tej drodze prawie wszyscy jadą w
góry, a po drugie mogłam przecież nie zgadnąć. Nic by się nie stało. To co?
– Wsiadajcie. Muszę po drodze
nabrać benzyny, ale to chwila, a wam się chyba nie spieszy.
Otworzyłem
bagażnik. Chłopak włożył swój plecak.
–
Mogę wziąć drugi do środka? Jest mniejszy.
– Tak, oczywiście. No,
wsiadajcie, jedziemy. Jadę od kilku godzin i chętnie pogadam sobie z kimś,
zwłaszcza z miłymi ludźmi – starałem się ich ośmielić.
Zdziwiło mnie, że chłopak siadł z
tyłu, a dziewczyna z przodu. Gdy teraz o tym myślę, dziwię się, że … wtedy się
dziwiłem. Ale nie uprzedzajmy wypadków. Pomyślałem, że może uznali, że
dziewczyna lepiej będzie mnie zabawiać rozmową niż chłopak. A może po prostu
chcieli wsiąść jak najszybciej? Teraz mogłem się jej dokładniej przypatrzeć.
Była ładna, brunetka, zapamiętałem lekko wystające kości policzkowe, co
nadawało jej twarzy rys orientalny. Równo przycięta grzywka nadawała jej wygląd
uczennicy sprzed pół wieku. Chłopaka nie widziałem dobrze prawie do końca
podróży. Był bardzo szczupły i wysoki, z trzydniowym zarostem. Wtedy wygląda
się najgorzej. Jeszcze to nie jest broda, ani taki modny krótki zarost. Po
prostu jest się nieogolonym. Zauważyłem, że gdy wkładał plecaki do bagażnika,
robił to trochę niezgrabnie.
Ruszyliśmy. Skupiłem się na
prowadzeniu samochodu. Zapadło milczenie. Dopiero po kilkunastu minutach
uznałem, że trzeba coś powiedzieć.
– Nie za duszno pani? A może za
duży przewiew?
– Nie, wszystko w porządku –
odparła przyciszonym głosem. Szybko rzuciłem okiem na nią i na chłopaka, w
lusterku. Siedział ze smutną miną. Tak mi się przynajmniej zdawało, bo przecież
nie mogłem mu się przypatrywać. Jechaliśmy już wąskim odcinkiem zakopianki. Gdy
to spisuję, w kilkanaście dni potem, już mieszają mi się szczegóły. Jestem
pewien, że rozmowa, którą za chwilę przytoczę miała miejsce na samym początku
wspólnej podróży, a przecież to już była Skomielna, która jest za Szczeblem.
– Czy wiecie państwo, że dach tego
kościoła było kiedyś znakomicie widać z grani Tatr? Pokryty był czymś, co
bardzo dobrze odbijało promienie słoneczne i – no wiecie, kąt odbicia równa się
kątowi padania – nachylenie dachu było takie, że odbite promienie padały
akurat na grań tatrzańską, między Kasprowym a Czerwonymi Wierchami, o różnym
czasie oczywiście…
– Ach, tak? – bąknęła dziewczyna.
– A teraz przed nami góra o nazwie
Szczebel, a może Strzebel. No, bo kiedy dawno temu zapytano chłopa, jaka to
góra, odpowiedział: „Scebel, panocku”. Kartograf zapisał Szczebel, ale potem
poprawił na „Strzebel”. Wydawało mu się widocznie, że do tej góry bardziej
pasuje strzelanie niż drabina.
Na tę ciekawostkę nie zareagowało
żadne z nich. Zmieniłem temat na bardziej konkretny.
– To dokąd właściwie państwo jadą?
– Proszę nas zostawić gdzieś
między Poroninem a Zakopanem. Tam stoi zawsze dużo dzieci albo staruszków i aż
proszą, żeby zamieszkać w ich domu. Mają w ręku tabliczki: ‘Wolne pokoje’,
niekiedy i w obcych językach. W jednym z tych domów się zatrzymamy.
– Przy szosie? Daleko od gór?
Stracicie państwo wiele czasu na dojazd do Kuźnic, Kościeliskiej, Morskiego
Oka.
– On nie może chodzić w góry i
chce być od nich z daleka. A ja sobie dam radę.
Zamilkłem. Nic mi się nie
zgadzało. Wysoki, normalnie i zdrowo wyglądający młodzieniec. Może już ma
nadciśnienie, może kuleje, może nienajlepsze serce? A tam, nie moja sprawa. Tylko,
że ona najwyraźniej się wyrywa w góry. Co to za dziwna para? Nie są chyba
bratem i siostrą?
– Wie pan, on pracuje i chce mieć
spokój – po minucie odezwała się dziewczyna. Coraz bardziej podobał mi się jej
głos. Jestem wrażliwy na głos, intonację, oceniam ludzi po głosie, chociaż
wiem, że to przecież złudne.
W tym, co i jak mówiła, znać
było troskę i podziw. Zdziwiłem się oczywiście jeszcze bardziej. Nie wyglądał
na matematyka, fizyka, czy filozofa. Wyczuła najwyraźniej w moim milczeniu, że
chcę zapytać i że nie śmiem.
– Jest poetą. Teraz myśli. Pisze
poemat. O górach i o miłości. Ma prawie cały w głowie. Pracuje nad ostatnią
sceną. No i jest trochę niedoróbek w środku.
– Bardzo przepraszam, dlaczego
pani towarzysz nie może chodzić w góry? Rozumiem, że go tak to boli, że swój
ból chce wyrazić w wierszach. Pisać poemat! Jak ja bym chciał!!
– Proszę pana – w głosie
dziewczyny czuć było zdenerwowanie. – Każdy by chciał zostać poetą. Tylko nie
każdy ma talent. On ma.
–
Rozumiem.
–
Nic pan nie rozumie. On świetnie chodził po górach.
–
I coś się stało?
– I tak i nie. On, proszę pana,
nie może chodzić po górach bo mówi, że za bardzo je przeżywa i potem nie
potrafi nic napisać. Że przeżycia go blokują. Więc chodzę, opowiadam mu… jak to
się nazywa…, aha, prozą, a on to potem układa w poezję. Mówi, że tak jest
lepiej, że to właśnie pobudza jego wyobraźnię. Mówi jeszcze, proszę pana,
zaraz, jak on to mówi... Aha. Naoczność szkodzi. Tak on mówi! Proszę pana! On
się poświęcił dla poezji!! Teraz mu dobrze idzie, odkąd ja jestem przy nim. Bo
przedtem, proszę pana, był z taką jedną taterniczką. Naiwny był, mój kochany
chłopiec. Myślał, że ona da mu natchnienie. Ale gdzie tam. Jakie okropne
wiersze pisał! O, proszę, przecież to okropna grafomania, niech pan posłucha! Z
jego talentem!
Na
jednej ręce nad przepaścią wiszę.
Lina już pękła. W dole Morskie
Oko.
I miękki głos partnera z góry
słyszę:
„Spoko!”
Poczułem pewną więź duchową z
młodym poetą i przez długi czas żadne z nas trojga nie przerwało ciszy. Ale jednak
to mi dokuczało, że chciałem coś powiedzieć, zwłaszcza, że widok ze wzniesienia
był piękny. Naprawa, w dole Jordanów. No, właśnie – to jest przecież przed, a
nie za Skomielną. Ale dziś już nie odtworzę chronologii i kolejności rozmów.
Jakiś czort namieszał w tej czasoprzestrzeni.
– O, to tu, kochany, nie
patrz, zaraz ci wszystko opowiem. To pierwszy widok na Tatry z tej drogi. Jak
pięknie je widać! Ach, prawda, już ci to kiedyś opowiadałam. Niech pan
posłucha, jak on to pięknie potem opisał. I jak subtelnie.
Praca dla chleba i urlop wreszcie!
Długie z górami rozstanie.
Cieszy się, wie, że nareszcie
W Tatrach na chwilę zostanie.
Oto samochód, po szosie pędzi.
On czasu nie ma zbyt wiele.
Choć kilka dni on w górach spędzi,
Lecz wracać musi w niedzielę.
To jego ścieżka. Idzie nią zwolna,
Choć spieszno mu, bo w oddali
Widzi już cel swój, ach, droga wolna.
Wkrótce
odpocznie na hali.
Proszę pana, jak on potrafi
pisać! Jak nikt! A jak potrafi słuchać! Teraz się męczy nad ostatnią sceną.
Aha, mówiłam, prawda. Brakuje mu jednego, jedynego słowa, jednego rymu. Ale,
wie Pan, jak on ładnie opisał wierszem to, co mu opowiedziałam po wycieczce na
Rysy! Wysłał mnie od Morskiego Oka do Popradzkiego Stawu, ledwo doszłam. Wie
pan, najpierw było pod górę, trochę padało i bałam się klamer i łańcuchów. Na
Rysach już mi się podobało. A potem, przy schodzeniu, było tak pięknie, że cały
czas powtarzałam sobie to wszystko, przypominałam i przepowiadałam, jak mu to
opowiedzieć najlepiej jak umiem, żeby potem on to pięknie przetworzył w
prawdziwą poezję. Wie pan, nad Dziumbirem, wie pan, co to jest, to szczyt w
Niżnych Tatrach, no, widać go było tak cudnie w przezroczystej mgiełce, było
pochmurnie, ale w kotlince pod Wagą już świeciło słońce i mrużyłam oczy przed
blaskiem, ja nie wiem, chyba tysięcy czy dziesiątek tysięcy kolorowych kropel
na kosówkach. Tak, tak, były kolorowe, pełna tęcza w pojedynczej kropli. Nad
Żabimi Stawami plątało się kilka chmurek, a ich cienie tworzyły takie, ojej,
takie pełne ciemne plamy na lesie, na głębokiej zieleni lasu, lasu oświetlonego
ostrym słońcem w dolinie Mięguszowieckiej, to znaczy, że promienie padały pod
ostrym kątem, wtedy wszystko plastycznieje, pewnie nie ma takiego słowa, ale
ja tak to zapamiętałam. Wie Pan, ta dolina ma piętra. I widać je było jak na
zdjęciu w podręczniku geografii. To było niesamowite, te piętra, kilka pięter,
jak nigdzie w Tatrach. Był Pan tam kiedyś? Jeśli nie, to bardzo mi Pana żal. To
piękne. Schodzi się na jedno piętro, wydaje się, że jesteśmy na dnie doliny, a
za pagórkiem znowu stromo w dół, skałki, piargi, zakosy ścieżki. I następne
piętro, znów poziomo, znów poczucie, że jesteśmy na dnie doliny. I tylko
patrzyłam, jak góry tworzą kilka planów, jak te plany zachodzą na siebie, jak
zmieniają się kształty. Kolory zanikają wraz z oddaleniem, a za masą powietrza
migocze Spisz. Rzeczywiście, migocze, jak gwiazdy nocą. Proszę pana, doliny
widziane z gór migoczą. Gdybym była chłopakiem, to bym do dziewczyny tak
właśnie mówiła, mówiłabym o migotliwym blasku twoich oczu, tak migotliwym jak
pszenica na Liptowie widziana z progu przy Żabich Stawach. Co jest takiego w
Twoich oczach? Nie wiem. Ale ja widzę w nich blask. Chcę go zachować, bo wiem,
że błyszczą tylko dla mnie. Tak bym mówiła. Ale cóż, jestem tylko dziewczyną.
Niebieska plama jakiegoś jeziorka, i normalne, wcale nieromantyczne złote pasy
pól. Czerwonych jarzębin oczywiście widać nie było, ale wyobraźnia doskonale
podpowiadała mi, gdzie są. Bo był wrzesień. Nie opiszę Panu koloru nieba, bo i
tak pan nie zrozumie, jako mężczyzna. Nawet on ma trudności z pojęciem tej
niesamowitej głębi przymglonego lazuru – pełnego, a jednak dostrzegamy, że to
nie włoskie kolory, tylko tatrzańskie. Nie pomyliłabym nawet, gdyby mi tylko
pokazano samo niebo. Opowiedziałam mu to, o tak, po prostu, swoimi słowami. Ale
co tam ja. On to zamienił w poezję. Spłakałam się, jak on to wszystko ładnie
opisał. Niech pan posłucha.
Gdy powoli z Rysów schodzisz,
I nogami ledwie wodzisz,
To cię jeszcze, ach, zachwyca
Tamta piękna okolica.
Staw Popradzki widzisz z góry,
A daleko ciemne chmury.
Deszczyk trochę popaduje,
Lecz humoru ci nie psuje.
I chwyta cię to za serce,
I cały jesteś w rozterce,
Bo mówisz „trwaj o tak, chwilo!
Jak bardzo ludzie się mylą!”
Tak piękne są nasze góry,
Gdzie najpiękniejsze lazury.
A serce każdej dziewczyny
Tęskni do jarzębiny.
– Jak się to panu podoba?
Prawda, że chwyta za serce?
– Och, tak – powiedziałem.
– I myśli pan, że może to
umieścić w tomiku? Wie pan, on nie dba o nagrody, ale wiem, że mu się należy.
– Wie pani, nie zawsze trzeba
się spieszyć. Niech jeszcze poczeka. Niech wiersze nabiorą smaku, niech
fermentują jak wino. Młode wino szumi, a starym delektujemy się po łyczku –
odparłem. Nie wiem, dlaczego rozmawiałem z dziewczyną, a nie po prostu z
autorem wierszy, z tym szczupłym, poetycko smutnym chłopem na tylnym siedzeniu.
Zerknąłem do lusterka. Siedział jakby nieobecny. Pewnie tworzył.
Znów nie mogę odtworzyć
kolejności. Jestem pewien, że brałem benzynę dopiero na stacji w Rdzawce. Na
pewno, bo staram się w BP i pamiętam, że zjechałem na lewą stronę. Czyli
musiała to być Rdzawka. A jednak ta rozmowa była wcześniej, przed opowieścią
dziewczyny o mgle. No, jak pisałem, szatan pozamieniał miejsca i poprzestawiał
zegary. Nalałem do pełna, poszedłem zapłacić, dziewczyna została w samochodzie,
a chłopak wysiadł rozprostować kości. Wszedł do kantorku, kupił jakiś drobiazg.
Stojący za ladą starszy pan ożywił się:
– Jak to, pan już wraca?
– Nie, jedziemy do góry, tylko
pan, który nas podwozi – wskazał na mnie – chciał tu nabrać paliwa. Mówi, że mu
się tu podoba, bo ma miłe wspomnienia.
– Pan znów po natchnienie?
– Tak.
– Powodzenia. Aha, i dziękuję
za poprzedni tomik. Śliczne wiersze. Jak pan to robi? Skąd ma pan tyle
pomysłów? Poproszę o następne.
– Będę pamiętał. Kocham poezję.
Znowu mi się miesza następstwo
wydarzeń. Jestem pewien, że dopiero po tej rozmowie zaczęliśmy podjeżdżać pod
Luboń. Na pewno. Ale to niemożliwe. Już nie dojdę, co i kiedy. Ale to nieważne.
Dziewczyna nie mówiła nic aż do początku podjazdu. Charakterystyczny ostry
zakręt w prawo, niebezpieczny dla zjeżdżających, a po lewej stronie gęsty las.
Teraz pogoda była dobra, ale nam obojgu jednocześnie przyszło to samo do głowy.
Myśl o mgle, deszczu i zimnie. Wracałem kilka lat temu z Zakopanego w taką
właśnie pogodę i między Naprawą a Lubniem było najgorzej. Zaczęła mówić.
– Czy lubi pan mgłę? Ach,
pewnie nie, bo jednak zdaje się, że pan jest tylko krupówkowym turystą. Bo ja,
proszę pana, bardzo lubię. Oczywiście opowiadam mu potem o moich spacerach we
mgle. Ale on mówi, że z tego nie da się zrobić poezji. Na pewno ma rację. No,
to opowiem panu. Chodzę dobrze znanymi ścieżkami. Wyglądają one inaczej,
tajemniczo, dostają nowego uroku, nowego wymiaru. Łąki pachną inaczej, gałęzie
są ciężkie od kropel, co chwila wyrasta przed nami pagórek, którego bez mgły
nie zauważaliśmy. Wilgotne powietrze zaprasza: oddychaj mną. Mokre trawy
wołają: otrzyj się o nas. Potok mruczy do nas głośniej niż zwykle. Błoto na
ścieżce samo ostrzega przed sobą. Góry nie odciągają od tego, co mamy na
wyciągnięcie ręki. Niskie chmury nad głową dają nadzieję. Proszę pana, byłam
kiedyś we mgle na Ornaku. Na chwilę się rozwiała i wtedy zobaczyłam – zdawało
mi się, że wysoko, wysoko nad sobą – Kominy Tylkowe. Nie było widać przełęczy
Iwaniackiej, tylko prawie samą płaśń wierzchołkową Kominów. Właśnie tego nie
rozumiem, że widziałam szczyt wysoko na niebie, znacznie wyżej niż ja byłam. Bo
przecież naprawdę jest niżej. Widmo Brockenu? Nie, to nie to! Złudzenie optyczne?
Psychiczne? Nie wiem. Nie chcę wiedzieć. A wie pan, co on mi powiedział na to?
E, nie chcę, nie powiem panu. No, dobrze, skoro pan nalega, to powiem. Że to
jest strasznie mieszczańskie i że nie powinnam tak o tym myśleć. To nie
poetyckie, tak mi powiedział. Ani krzty poezji. Że tak to widzi bezpieczny
mieszczuch. Widzi pan, muszę się jeszcze dużo uczyć od niego.
Wjechałem bez kłopotu na Mały
Luboń, kilka razy zaczynałem stąd wycieczkę. Kiedyś, dawno temu. Zakręt w prawo
i zjazd do Rabki.
Pociąg powoli wjeżdża na
przełęcz. Jeszcze widzę wszystko plastycznie, szare kontury wypełnione są
szczegółami. Wszystko jest wypukłe. Wszystko mogę natychmiast powiększyć w
wyobraźni. Spostrzegam każdy zakręt ścieżki na Czerwone Wierchy, wiem
dokładnie, gdzie są łatwiejsze i trudniejsze miejsca Orlej Perci, a Kopa Magury
jest po prostu przezroczysta i mam po prostu przed oczyma całą Halę. Nie
rozumiem tego, jak góra może być przezroczysta. Ale jest. Dolatuje mnie zapach
trawy spod Zmarzłego Stawu, nazywam go słodkawym zapachem. Siedzę nad Czarnym
Stawem, mijają mnie dziesiątki młodych turystów. Schodzą z Granatów, Koziego, z
Zawratu, zmęczeni. Patrzą przed siebie, nie oglądają się, gdzie byli. Patrzę na
nich i myślę, gdzie będą za dziesięć lat.
Bardzo ostro i wyraźnie widzę
kamień, na którym siedzieliśmy, każdą jego rysę i czuję zapach piargu na
przełęczy – pamiętasz, na tej przedostatniej wycieczce. Czuję swój pot. Pachnie
Twoim plecakiem. Na grani. Lubię grań. Kto nie lubi?
Całe Tatry przede mną. To
Mariusz Zaruski, wiersz o powrocie, dźwignąłem się na płasienkę, całe Tatry
przede mną. Nie, nie przede mną, są za mną. Zostawiamy cząstkę siebie. To
truizm. Z każdą chwilą przechodzi do pamięci to, co przed chwilą się działo
naprawdę. Ach, tak, tak, tak przecież jest w każdej chwili, ale nie zawsze to
czujemy. Musimy mieć Tatry, żeby w nas to wywołały. Przez myśl przelatują mi
urywki nowelki Hemingwaya „Taki już nigdy nie będziesz”, słowa piosenki Znika
w dali kalejdoskop twarzy i najbardziej młodopolskie sonety o krzaku
dzikiej róży, głębi duszy i tęsknicy. Chcę płakać, dziękować za wszystko,
prosić. Taki już nigdy nie będziesz, kto na god, kto sowsiem. Kocham
Cię, nie udało mi się tego powiedzieć Ci w tym roku – za rok będzie za późno.
Z przełęczy jeszcze jeden,
najpełniejszy widok i zjeżdżamy w dolinę Raby. Z jasnego popołudnia zrobił się
w jednej chwili ciemny przedwieczór. Za oknem nie ma już jasnych pól kotliny
Nowotarskiej – zastąpiła je ciemna, wilgotna dolina, pełna smreków i
przypominająca jeszcze Tatry. Ale to już koniec. Chabówka kończy wakacje. Nawet
pociąg zmienia kierunek jazdy.
Zaraz, zaraz, czy to ja mówię
do siebie, czy dziewczyna monologuje? No, na szczęście to ona. Ma zamknięte
oczy. Teraz – jedziemy wolno w korku, mogę na nią spoglądać a i hałas jest
mniejszy – i wciąż podoba mi się jej głos.
– Ale co ja tu panu mówię.
Kiedy mu to opowiedziałam, to on to wszystko potrafił opisać w jednym swoim
wierszu. Ten wiersz, proszę pana, to genialny skrót poetycki. Wszystko tam
jest. Wszystko. Ale cieszę się, że moje gadanie (a ja jestem gadatliwa, proszę
pana, czasami potrafię pięć minut mówić bez przerwy, chociaż jego to denerwuje)
się do czegoś przydaje. E tam, do czegoś. Do czegoś wielkiego, czystego. Czy
pan jest dobrym kierowcą? Nie spowoduje pan wypadku ze wzruszenia, gdy powiem
panu jego sonet?
– Proszę powiedzieć. Na pewno
się wzruszę, ale zachowam niezbędny spokój.
– No, to niech pan słucha.
Żegna
się z górami, ze swymi Tatrami.
Widzi
jak zaraz będą za chmurami.
–
Nie na zawsze odjeżdżam, kochane me góry,
I
tkwi tęsknota w sercu, niby żerdź.
Lecz
skalna perć to tylko uczuć ćwierć.
I
gdy na zawsze zabierze mnie śmierć,
Będą
o was śpiewać anielskie mi chóry.
Tymczasem
wiejcie pomyślne mi wiatry,
Bo
ukochane mam na zawsze Tatry!
– No, tak – powiedziałem –
widzę, że wykorzystane są tu wszystkie możliwości ujęcia tematu perci skalnej
oraz wiatrów tatrzańskich. Gratulacje. Wiersz jest pełny. No, a czego brakuje
do zakończenia pracy nad poematem? Mówiła pani, że niemal cały jest gotowy, tylko
brak końcowej sceny.
– No tak, wprawdzie jeszcze
jest trochę braków, ale głównie chodzi o rym do słowa tapczan. Ostatnia scena
jest mocno erotyczna, naznaczona oczywiście miłością do gór, jakoś to tak
idzie, że on – to znaczy bohater, który jest jednocześnie narratorem i
podmiotem lirycznym utworu – bierze ją – to znaczy swoją dziewczynę – jak
kotkę i rzuca na tapczan i potem kochają się. Ojej, trochę sama już jestem
poobijana od tego, bo oczywiście on ćwiczy ze mną. Żeby potem dobrać lepiej
słowa. Można powiedzieć, że i ja się poświęcam dla poezji.
– A czy nie można „łóżko”?
Łatwiej o rymy: „ja cię pieszczę w uszko”, poza tym „łóżkiem-brzuszkiem”, „na
tym łóżeczku, mój kochaneczku” i tak dalej.
– Proszę pana – spoważniała.
– On mówi, że to słowo jest zdecydowanie nieestetyczne. W prawdziwej poezji nie
ma tego słowa. Fe. I proszę nie sugerować kanapy, kozetki, sofy, leżanki
(tym bardziej szezlongu) ani materaca ze stelażem. On wie, co ma być. Tapczan.
Zamyśliłem się. Po lewej
zostawiliśmy Luboń. Chciałbym tam jeszcze być. Uff, co to znaczy „jeszcze”,
nie myśl w ten sposób... Przyhamowałem, zatrzymałem się mimo podwójnej linii
ciągłej, ale po prawej było dużo miejsca, tak że tylko lewymi kołami stałem na
jezdni. Postałem zresztą tylko chwilę – udałem, że muszę przetrzeć okulary
słoneczne. Po chwili jechaliśmy już wiaduktem nad torami w Chabówce.
Zerknąłem na tablicę „Rabka 2 km” i powiedziałem:
– Znam rym do ‘tapczan’.
– Mistrzu! – wykrzyknęła, a chłopak się
jakby ocknął.
– Tak, ale pewnie wam się nie
przyda. Bo przecież nie mogą się kochać tam, gdzie, gdzie, no, towarzystwo
Rabczan obsiadło jakiś tapczan.
Posmutnieli. I ja też.
Nawiązała się przecież między nami już nić sympatii. Wtem, o szczęśliwa chwilo,
przyszło mi do głowy rozwiązanie. Wtedy tak myślałem.
– Proszę pana – mówiłem już
wprost do niego. – Czy może pan wpleść do swojego poematu elementy folkloru
góralskiego? A może już tam jest trochę góralszczyzny?
– Człowieku! Jak ja bym chciał!
Już napisałem wiele, ale w pewnej istotnej scenie zaciąłem się na słowie
‘syrop’. Chodzi o to, żeby pokazać mądrość górali i że bohater wyleczy się z
przeziębienia pijąc syrop sporządzony według starego przepisu ludowego. Ale
wszystko poległo na tym słowie ‘syrop’. Tak długo szukam rymu… . Chyba nie ma.
A nie zastąpię syropu czym innym, ani nie wrzucę go do środka wersu. To istotne
i ważne.
– Powoli, powoli. Najpierw
wprowadźmy przewodnika tatrzańskiego, niech będzie wąsaty, jest dużo rymów do
tego słowa. Sabała jest już, że tak powiem, wyeksploatowany. Ale wśród innych
przewodników jest Józef Gąsienica-Gładczan. Da sobie pan radę z fabułą? Na
przykład proszę go przerobić na księdza, który może dać ślub kochankom, gdy już
wstaną z tapczanu. Rozumiecie: „najpierw połączył ich tapczan, a błogosławi ksiądz
Gładczan”. Albo, bardziej przyzwoicie: „I rzekł na koniec ksiądz Gładczan, nieś
pannę młodą na tapczan.” Wariantów jest mnóstwo. Wszystko może być też
opowieścią starego, mądrego bacy Gładczana, który na hali w dolinie Kościel….
Przerwał mi, tym razem on wykrzyknął
„mistrzu!” i znów posmutniał.
– No tak, mam, ale przecież
jeden wątek folklorystyczny to za mało. Napiszę wprawdzie tak, jak pan
podpowiedział:
… i wziął ją jak kotkę i rzucił na tapczan.
Tak zakończył opowieść stary Józef
Gładczan,
ale
co dalej?
I teraz powiedziałem coś, czego
żałuję, ale miałem naprawdę dobre chęci i szczerze chciałem im pomóc. Mogłem
tym niemniej zdawać sobie sprawę ze skutków swego postępowania.
– Proszę państwa, moi kochani,
ja nie tylko widzę rymy do ‘tapczan’, ale i przyszedł mi do głowy limeryk. I
bez zastanowienia zadeklamowałem
Józef
Gąsienica z Kir Gładczan
Chciał
pieszo dojść aż do Hradczan.
Ale
już w Chochołowie
Kręciło
mu się tak w głowie,
Że padł
bez czucia na tapczan.
Spojrzałem na obojga, pewny, że ich
rozbawiłem. Mieli poważne, zacięte miny.
– Nie wolno brukać poezji
czymś, co jest jej tylko nędznym udawaniem – powiedziała dziewczyna.
– Limeryki to wrzód na zdrowym
ciele poezji – dodał chłopak. Przez długi czas milczeliśmy, na szczęście
musiałem się skupić na wyprzedzaniu, co na zakopiance zawsze jest trudne i
ryzykowne. Po dłuższej chwili chłopak zapytał, ale już zmienionym głosem.
Wyczułem, że chce być uprzejmy i tylko to. Coś prysło.
– A co z syropem?
– Nie ma sprawy, powiedziałem
– znowu nie całkiem wczuwając się w sytuację. Dziś żałuję tych słów, jak wielu
w życiu. Ale to już nie wróci. To sa už ne vrati.. – Jak to ma być?
Stary góralski przepis na miksturę na przeziębienie, to znaczy przeciwko przeziębieniu?
Z rymem do ‘syrop’? To przecież proste:
Było
to pod Rozsutcem. Zimno. Katar miałem,
Lecz
próżno po dolinie apteki szukałem.
Rzekł
wtedy do mnie stary Słowak, prosty, z gminu:
„Ja
vam dam, pane, taku peknu medicinu,
Čo
to byl ešte mej dobrej babički vyrob”.
Spróbowałem.
Katar minął. Taki to był syrop!
Minęliśmy już Poronin. Nie
lubię tego miejsca, gdzie odgałęzia się droga na Bukowinę i Morskie Oko. To
zdradliwe skrzyżowanie. Ale minąłem je bez kłopotu i wkrótce rzeczywiście
pojawiły się dzieci i starcy z tabliczkami w rękach „wolne pokoje”. Moi
pasażerowie poprosili, bym się zatrzymał. Spełniłem ich prośbę, gdy tylko
oceniłem, że mogę bezpiecznie stanąć z boku.
Wysiedli w dziwnym milczeniu.
Chłopak wsunął mi do ręki kartonik. Znieruchomiał na chwilę, jakby chciał coś
przemyśleć i podjąć ważną decyzję, nagle wyrwał mi go w ręki, przedarł i rzucił
na ziemię. Dziewczyna, która już przeszła kilka kroków, zawróciła. Nachyliła
się nad otwartą szybą. Myślałem, że chce mnie pocałować. Ale ona gorzko
powiedziała:
– Stracił sens życia. Przez pana. Łajdak
jesteś i tyle.
Podniosłem podarty kartonik,
złożyłem połówki. Było to zaproszenie na wieczorek poetycki chłopaka w
restauracji Morskie Oko.
Grześ
Był piękny, lipcowy dzień.
Wyszedłem za późno z domu na Nędzówce i w Kościeliskiej był już tłok. Stary
góral zaganiał malowniczo owce do koszaru. Wszyscy zatrzymali się, wyciągnęli
aparaty. Każdy czuł, że fotografuje odchodzący świat, że to skansen. Oscypki,
bundz i drapiące swetry z owczej wełny z trudem mieszczą się w UE. Tak, tak,
oscypki też z trudem.
Gazda krzyczał coś gardłowo, z
tyłu piesek, oczywiście owczarek, z wdziękiem zaganiał owieczki. Musiały się
zmieścić w wąskiej dróżce między płotami. Przepychały się i tratowały. Każda
chciała jak najszybciej, każda deptała poprzedniczkę i czuła oddech tej z tyłu.
Przypomniałem sobie pewien
dzień z poprzedniego roku. Było równie pięknie. Lazurowe niebo, ciepło, ale
nie gorąco. Kolejka samochodów do Palenicy miała kilkaset metrów. Z parkingu
wyruszały w górę dziesiątki turystów na minutę. Każdy chciał jak najszybciej,
każdy deptał poprzednikowi po piętach, każdy czuł oddech tego z tyłu.
Wróciłem wtedy do Łysej i
poszedłem szosą do Jaworzyny. Skręciłem przy kościółku w prawo i po pół
godzinie odpoczywałem na polanie pod Muraniem. Po leniwym odpoczynku poszedłem
zielonym w kierunku Sedielka, oczywiście bez zamiaru wejścia na Przełęcz. Było
za późno, w różnym rozumieniu tych słów. Las był piękny, droga zwężała się i
przeszła w wąską ścieżkę. Panowała cisza. Z tyłu zostawały ściany Murania.
Spotkałem dwie grupki turystów: małżeństwo z dzieckiem i młodzież węgierską.
Potem wyprzedziła mnie jeszcze dwójka Polaków. Chłopak z dziewczyną, mieli może
po 25 lat. „Do Terinki?” zapytałem. „Tak, jeszcze nie byliśmy na Lodowej Przełęczy”
... i poszli szybciej, jakby nie czuli ciężaru dużych plecaków.
Byłem sam. Pół godziny
podejścia i nikogo? Gdzie ja jestem? Czy to Tatry? Wyciągnąłem z plecaka
telefon komórkowy. „Nie ma zasięgu”. Rety, gdzie ja jestem? Nawet telefon
komórkowy nie działa? Hej, czy tam nie rusza się niedźwiedź?
Na polanie w środkowej części
Zadniej Jaworowej uznałem, że pora zakończyć wycieczkę. Znalazłem ciepły, duży
kamień, położyłem się na nim. Wokół były Tatry, a ja byłem sam, jak Zaruski. W
lipcu, w XXI wieku. Może wpadłem w pętlę czasu? Może gdzieś czekają duchy
Kaszniców i Wasserbergera?
Minęła godzina. W górze
pojawiły się trzy sylwetki. Z Lodowej Przełęczy schodziło trzech starszych
panów. Na nogach topanki, na głowach kapelusze no i modnie podpierali się kijkami. „A hoj! ” „A hoj, dobri deń, dzień dobry” odpowiedziałem, bo
czułem już potrzebę pogadania z kimś.... „Byliście na Sedielku?”. „Ano,
bylisme, Sedielko je vel’mi krasne, it is a very nice mountain pass”, Na zdar.
Na zdar.
Już trzeba było wracać. Z żalem założyłem
buty i zacząłem schodzić. Woda w potoku była smaczna, ponadczasowa. Na polanie
pod Muraniem spotkałem kilka osób schodzących z Przełęczy pod Kopą, ....a
kultowy szlak tatrzański przez Lodową Przełęcz przeszło tego pogodnego sierpniowego
dnia pięć osób.
Na Łysej Polanie czekał busik,
po pięciu minutach jechaliśmy w sznurze innych pojazdów. Każdy wracał z
Morskiego Oka, z perły Tatr. Samochody wymijały się, każdy kierowca chciał jak
najszybciej wrócić do Zakopanego. Wdychaliśmy spaliny tego z przodu i czuliśmy,
że ten z tyłu tylko czyha na okazję, by wyprzedzić.
W Zadniej Jaworowej nie było
nikogo, nie licząc tego niedźwiedzia, którego udało mi się nie spotkać.
Takie myśli mi przychodziły do
głowy, kiedy patrzyłem na owce i turystów spóźnionym rankiem w dolinie
Kościeliskiej. Ruszyłem dalej. Po stosownym czasie – ani za wolno, ani za
szybko – doszedłem do Pisanej. Przystanąłem przy wypływie, starając się
dostrzec wyryte na skale w XIX wieku symbole polskości: husarz, orzeł, krzyż.
Czas zatarł ślady.
– Przepraszam pana, pan wygląda
tak turystycznie... Czy dojdę tędy pod Grzegorza? – zapytała mnie pani w
nieokreślonym wieku. – Bo, proszę pana, znajomi powiedzieli, że jeżeli chcę
zakosztować czegoś niezwykłego, to powinnam się wybrać na Grzesia. Domyśliłam
się, że chodzi o restaurację „U Grzegorza”. Pojechałam busem z Zakopanego, ale
na pętli nikt nie umiał mi wyjaśnić, gdzie jest ta restauracja. Pętla nazywała
się Liry, czy coś takiego. Pytałam, gdzie jest najbliższa restauracja w górach.
Nikt nie wiedział. Dopiero uprzejmy furman, ubrany w strój ludowy,
zaproponował, że mnie kawałek podwiezie. Był naprawdę bardzo miły, oceniłam, że
powinnam mu zapłacić 8-10 złotych, bo przecież to nie bus, tylko dorożka. Ale
nie miałam drobnych. Dałam mu 200 złotych, zapytał: ”a reszta?” Domyśliłam
się, że poczeka na mnie aż wrócę z restauracji i wtedy mi wyda te 195 czy 190
złotych. Słyszałam wiele o poczciwości tego ludu i cieszę się, że się nie
zawiodłam.
Spojrzałem na turystkę. Jej
twarz była interesująca, wyrażała nie tyle zachwyt, co zainteresowanie czymś
nowym. Górami. Ale była tak rozbrajająco naiwna, że postanowiłem z niej
zażartować i już, już miałem powiedzieć tak:
– Tak, proszę pani… Jest taka
przemiłe miejsce, właściciel rzeczywiście nazywa się Grzegorz, ale wszyscy
myślimy o nim jak o Grzesiu. Sala jadalna jest przewiewna, z widokiem na góry. Polecam
u niego na przykład furkaskę w sosie bobrowieckim. Posypana parzączakiem jest naprawdę
świetna.Na przystawkę proponowałbym wziąć sałatkę jarząbczą lub raczkową, ewentualnie płaty zimnego trzydniowańskiego wołowca po kominiarsku. To znaczy, że trzy dni wędzi się w kominie. A taki rakoń po iwaniacku, oryginalnie podawany, na łopacie… Niebo w gębie. Jest i dziczyzna, ale sądzę, że dla pani rohacz będzie zbyt ostry. Do picia polecam ciemniak, mroźny jak z jaskini, lekko goryczkowy, według przepisu z siedemnastego wieku. Stara robota – bardzo będzie pani zadowolona. Można potem przejść na siwą, ale takie trunki wolą mężczyźni. Na deser – tylko ornaczki, najlepiej takie twarde upłaziańskie. Proszę pani, jak ja to lubię. Ornak to dla mnie jak poezja. Już niedaleko pod Grzegorza. Najpierw jeszcze trochę tą szeroką drogą, potem kawałek lasem pod górkę na łączkę, potem z górki wzdłuż potoku, znowu drogą, a potem kilka chwil łączką i na koniec szerokim chodnikiem, w miłym lesie, dojdzie pani do Grzesia. Apetyt się pani stosownie zaostrzy. Wszystko będzie smakować.
Ale po chwili przyszła na mnie
refleksja. Przecież każdy z nas jest od czasu do czasu w miejscu, które
odwiedza po raz pierwszy. Skąd wiemy, jak się mamy zachować? Muszę udzielić
życzliwej, prawdziwej informacji, a nie naigrawać się z czyjejś niewiedzy.
Ugryzłem się w język.
– Proszę pani! Przede wszystkim
wyjaśnię nieporozumienie. Chodzi o górę zwaną Grześ. To jest zwykła góra.
Piękna, jak wszystkie góry w Tatrach, ale to po prostu szczyt, a nie
restauracja. Tym niemniej zachęcam do spaceru. Wprowadzono panią w błąd - to
nie jest najkrótsza droga. Ale teraz już niech pani nie wraca. Powiem pani, jak
tam dojść.
– Naprawdę? Słucham.
– A zatem idziemy drogą, lekko
pod górę. Za kilka minut miniemy Halę Smytnią, której nazwa wywodzi się od
smytnienia drewna, to znaczy zdejmowania kory i spuszczania go w dół. Na
polance do niedawna stał Krzyż Pola, osadzony w kamieniu dawnego kamienia
młyńskiego. Wzniósł go Wincenty Pol w 1852 roku, umieszczając na nim słowa
świętego Pawła „ I nic nad Boga”. Tak, o Janie Pawle jeszcze nikt nie słyszał,
jeszcze się nie urodził. Proszę pani – za kawałkiem stosunkowo stromego
podejścia, wejdziemy na polankę. To Stara Polana, już w XIX wieku była tak
nazywana. Zobaczymy mostek. Z niego widać schronisko. Jeszcze trochę pod górkę,
zakręcamy w prawo. Proszę uważać w schronisku na stopień, na przejście od
jasności do ciemnego wnętrza. Jest tam niebezpieczny stopień. Proszę usiąść
przed schroniskiem, zapatrzeć się na widoczne dwa szczyty. To Błyszcz i Bystra.
Proszę siedzieć i patrzeć. Błyszcz odchodzi w prawo, Bystra równa go do lewej.
Proszę pani – miałem znajomego Hiszpana, który ślubował sobie, że w Toledo
przesiedzi trzy godziny przed obrazem ‘Pogrzeb hrabiego Orghaza’. Siedział cały
dzień. Opowiedział mi to wszystko. Też nie mogłem zdążyć przed zamknięciem.
Proszę teraz popatrzeć na Błyszcz i Bystrą chłodnym okiem. Proszę przyjść
kiedyś na kilka dni na Halę Ornak. Usiąść i patrzeć.
Słuchała z zainteresowaniem.
Mówiłem dalej.
– Schodzimy na polankę.
Opieramy się o balustradkę, trzeba jeszcze chwilkę podumać. Mostek na
Iwanowskim Potoku. Las. Podchodzimy. Po dwudziestu minutach przekraczamy potok.
Proszę się napić wody, skosztować. Pachnie Tatrami. Ścieżka jest stroma. Potok
szemrze z lewej. Proszę uważać – w pewnej chwili ścieżka skręca w prawo pod
górę. Będzie pani musiała zrobić większy krok, bo nie ma tam wygodnego stopnia.
Radzę potem odpocząć, zrobić kilkanaście wdechów, obejrzeć, co widać. A widać
bardzo ładnie dolinę Tomanową. Taka śliczna dolina! Potem bardzo stromo przez
las, chłodny nawet w upały. Ja, proszę pani, zabieram stamtąd takie kamienie,
żółte porowate wapienie, podobne do skamieniałej gąbki. To jest nielegalne, ale
ja to robię. Następuje najgorszy fragment podejścia, ja go nazywam Żlebem bez
Końca. Podchodzę, wyżej i wyżej, już dalej nie mogę. Piargi, las. Ale jednak i
ten żleb się kończy, stosowny zakręt nazywam Zakrętem Nadziei. Połogi fragment
i jesteśmy na Iwaniackiej. Pani pójdzie to szybko, sprawnie – dla mnie to już
problem. Proszę odpocząć przed zejściem. Wtuli się pani w trawy, odetchnie.
Na drugą stronę schodzimy
najpierw łagodnie. Potem jest stromiej. Proszę trzymać się prawej strony.
Bardzo dawno temu widziałem tu ojca z córką. Podchodzili powoli. Ojciec miał
wypchany plecak, dwunastoletnia córka malutki chlebaczek. Domyśliłem się
wszystkiego. „Córeczko – chcę Ci pokazać całe Tatry!”
Każdy ma swoje niespełnione
marzenia. Córciu.. To góry. Tyle razy powtarzałem sobie te słowa. Nie, nie
można. Tak nie można.
Proszę pani. Strome zejście
kończy się w żlebie, którym płynie potok. Woda, wodiczka. Hej lesie ciemny,
lesie zielony... Teraz już łagodnie. Po lewej ku górze widzi pani powalony las.
Szerokim żlebem schodzimy wygodnie. Na samy końcu, na polanie Iwanówka łatwo
zgubić szlak i zejść czarnym – biegnącym ze Starorobociańskiej. Ja tak zawsze
robię i nie wiem sam, dlaczego. Tak czy owak doliną w prawo w dół. Leżą tam
zawsze duże kłody drewna. Pachną cudownie. Warto tam odpocząć, zwłaszcza, że po
pięciu minutach będzie pani w dolinie Chochołowskiej. Mieszkałem kiedyś u Blaszyńskich,
aha, pani nie wie. No, stare, prywatne schronisko; niezbyt ładne, niezbyt nawet
urokliwe, ale odciążało trochę główne schronisko na polanie. Wie pani, ja wolę
Chochołowską od Kościeliskiej. Mnie ludzi, inny nastrój. Ciekawe, że obie są
zamknięte bramami skalnymi. Proszę kiedyś zwrócić uwagę na Siwiańskie Turnie,
jakie to ładne….
A więc, jak mówiłem,
Chochołowską do góry. Wie pani, skąd taka wygodna droga? W 1938 roku z Chochołowskiej
miał wystartować balon stratosferyczny i z tego powodu wybudowano całą drogę.
Balon spłonął w noc poprzedzającą lot. Proszę spojrzeć w lewo, na ładny regiel,
to znaczy górkę pokrytą lasem. Nazywa się Kopieniec, ma bardzo regularne
kształty. Lubię na nią patrzeć. Potem napotka pani najbardziej stromy kawałek
drogi – ale jest mniej stromy niż na przykład ulica Oboźna w Warszawie. Mówię o
tym dlatego, że gdy za kilka dni będą w Tatrach gwałtowne ulewy, to tam oberwie
się kawałek stoku. Błoto przepłynie przez drogę i nawet zwali kamienny murek.
Wejdzie pani na polanę
Chochołowską. Proszę zboczyć do kapliczki, zwanej papieską. W prawo do góry.
Dla nastroju i widoku. Żętycy w bacówce przy drodze nie musi pani pić. No,
może dla zobaczenia, jak to smakuje, warto się przymusić. Dlaczego przymusić?
No, bo o ile sama żętyca jest smaczna, to warunki, w jakich się otrzymuje, nie
spodobają się pani.
Ile razy jestem na
Chochołowskiej, to zatrzymuję się przy drzewie, gdzie po wycieczce na Wołowiec
odpoczywaliśmy. Ja, Staszek i Wojtek. Wie pani, to był rok, w którym zdawaliśmy
maturę. Trochę już oglądaliśmy się do tyłu, ale przecież rwało nas do życia, do
prawdziwego życia. Jakie będzie? Wie pani, w czterdzieści lat później napisałem
wiersz dla Staszka. Nie wiem, czy dobry. Prawdziwy. Powiem go pani, dobrze:
KOŃCZYSTA
NAD JARZĄBCZĄ
Odpoczywaliśmy niedługo na Kończystej.
Tatry nas otaczały skalnymi graniami.
Był koniec sierpnia. Słońce, wiatr,
powietrze czyste.
Byliśmy po maturze. Miesiąc przed studiami.
Ponaglałem Cię wtedy: chodźmy na Wołowiec.
Ścieżka na Jarząbczy pławiła się w błękicie.
I wtedy powiedziałeś: - Michale, odpowiedz
Na to proste pytanie: jakie będzie życie?
Co będzie po latach z naszymi górami,
Kiedy już osiągniemy tytuły i stopnie,
Gdy ważne decyzje już będą za nami?
Czy nas los przyhołubi? Czy nas życie
kopnie?
Tak to jest, Staszku. Dzieci nam
podorastały.
Ja jestem dość szczęśliwy. Los mnie nie
poranił.
Ale bez gór, choćby w tle, świat byłby za
mały.
I wciąż o Tobie myślę na tej naszej grani.
Zamyśliłem się, spojrzałem na
towarzyszkę. Miała szeroko otwarte oczy. Pomyślałem szybko: „oj, podoba się
jej to, co mówię. Ktoś mnie docenia.”
Opowiadałem dalej. Mówiłem,
żeby posiedzieć w schronisku na Chochołowskiej, popatrzeć na zieleń. Bo do Grzesia
jeszcze kawałek. Wie pani co – proponowałem - polecam mniej standardową drogę.
Najpierw zwykłą drogą, żółtym szlakiem. Ładny las. Ładny, bo tatrzański. Proszę
pamiętać, że ostatni strumyk spotka pani kilkanaście minut od schroniska.
Polecam się napić, a potem wziąć ze sobą zapas. I teraz uwaga – w pewnym
momencie szlak skręca w lewo, a my idziemy prosto, niebieskim szlakiem
łącznikowym na przełęcz Bobrowiecką. To urokliwa, owalna polanka w szerokim
siodle, wypreparowana w grani. No, bo zobaczy potem pani z Grzesia, jaka jest
ciekawa geologicznie.
Proszę pani, teraz wejdzie pani
na najbardziej interesujący odcinek, choć nieźle się pani namęczy. Tak, to
męczące podejście. Wie pani, jak to jest po słowacku? Namahave. To znaczy, że
można się nieźle namachać. Prawda, jakie proste? Tak więc stromym, namachawym
podejściem przecinką graniczną przez uroczy, głęboki las, z odsłaniającymi się
widokami. Proszę pani, to jest tak piękne, że… że nie wiem, jak to wyrazić.
Aha – i tu góra nie oszukuje.
Co mam na myśli? Jest tak niekiedy, gdy wydaje nam się, już niedaleko do
szczytu, że to ostatni kawałek – a podejście zdaje się nie kończyć. Za każdym
spiętrzeniem grani wyrasta następne. Tak jest na kawałku od Wielkiej Turni na
Małołączniak albo przy podejściu na Siwą Przełęcz ze Starorobociańskiej. Tak
jest bardzo często w górach. Tak się przed nami bronią. Ale podejście z
Bobrowieckiej na Grzesia jest uczciwe – co zobaczymy jako szczyt, jako koniec
podejścia, jest nim naprawdę. No i ten las. Sto procent Tatr.
Ale dalej jest jeszcze
ładniej. Wyć z zachwytu to mało. Najpierw jednak polecam odpoczynek nad
przełączką, na którą od prawej dochodzi żółty szlak. Ten, który opuściliśmy
przed przełęczą Bobrowiecką. W połowie zejścia na przełączkę jest taki kamień w
kształcie fotela. Mięciutki. Usiąść łatwo. Potem tylko nie chce się wstawać.
Wchodzi pani teraz łagodnie na
szczyt Grzesia. Naprawdę łagodnie i przyjemnie, bo szczyt widać na wyciągnięcie
ręki. Piarżysta ścieżka, trochę kosówek. Będzie sporo ludzi. Proszę minąć
wierzchołek i zejść zielonym słowackim szlakiem kilkadziesiąt metrów pod
przełęcz. Lekko w dół, w prawo. Zobaczy pani ładną tabliczkę informacyjną.
Kawałek za nią kończy się kosówka. Można usiąść. Widzi pani przed sobą
pochylona ukwieconą łąkę. To, że jest pochylona, powoduje, że widzi pani kwiaty
jako jeden gęsty dywan. Dookoła zielone góry – nie znam się na odcieniach
zieloności. Ciemna kosówka, jasna trawa. Za nimi, za przełęczą Zabrat (nie
Zawrat) widać Rohacze i całą główną grań Tatr Zachodnich, chyba aż do Siwego
Wierchu. No i Osobita daleko po prawej. Proszę pani, może się pani tam
delektować samotnością. Dwieście metrów obok granią do Rakonia idzie człowiek
za człowiekiem. A tu może raz na godzinę może ktoś przyjdzie. Może nawet i On,
miodojad, Król Tatr. Nie, nie Janosik, nie Adam Małysz ani nie Karpiel-Bułecka
z Trebuniów-Tutków. Słyszałem, że to najseksowniejszy góral.
Polecam pójść kawałek w stronę
przełęczy Łuczniańskiej. Prawie poziomo. Niebieski szlak słowacki łączy się z
polskim zielonym. W pewnym miejscu na grani jest straszne błoto. Nieprzyjemne,
ale przecież jesteśmy turystami. I w ogóle nie będę już pani opowiadał o
zejściu. Sama pani zobaczy, rozejrzy się, zapyta. Spodoba się pani na Grzesiu.
Bardziej niż gdyby była to restauracja „U Grzegorza”. Jestem pewien.
Dochodziliśmy właśnie do
schroniska na Hali Ornak. Weszliśmy. Zamówiłem herbatę, pani wyjęła telefon
komórkowy, ale nie działał. „Brak zasięgu” mruknęła do siebie. Kupiła w bufecie
plastikową kartę telefoniczną i zadzwoniła do kogoś. Stanęła do mnie tyłem. Ale
i tak usłyszałem:
– Mówię ci, co ja tu mam za
szczęście. Zwariowany dzień. Najpierw jacyś koledzy wysłali mnie do restauracji,
której nie mogłam znaleźć, ale poradziłabym sobie, gdyby nie to, że przyczepił
się do mnie jakiś wariat. Namolny. Wysyłał mnie, proszę ciebie, na jakieś
straszne góry, opowiadał o przepaściach. Nie wiem, czy mu ucieknę, ale chyba
tak, bo jest nieruchawy. No, to pa. Pędzę, bo zostawiłam na dole furmana. Nie
miałam kilku złotych, które mu się należą za kurs, pewnie około pięciu złotych,
słucham, co mówisz, nie, nie, nie żadnych stu pięćdziesięciu, no przecież mam
wyczucie cen. Dałam mu dwieście złotych, poszedł rozmienić i czeka na mnie z
godzinę na takiej łące o zabawnej nazwie. Dam mu za czekanie jeszcze z pięć
złotych. Ojej, jak się spotkamy, to ci opowiem o tym śmiesznym facecie. Siedzi
teraz i pije herbatę. Nie, nie wygląda na niebezpiecznego. Świśnięty.
Nawiedzony. Nawet sympatyczny, ale śmieszny. Ale będę miała co ci opowiadać! Co
za dzień! Tak, jutro, w tej samej kawiarence, na Krupówkach. Jak ja ją lubię!
To najpiękniejsze miejsce w Tatrach.
Wybiegła. Dopiłem herbatę. Jak
ja to mówiłem? Popatrz na Błyszcz i Bystrą? Błyszcz odchodzi w prawo, Bystra
równa go do lewej? Oj, przesadziłem. No, wyjdę i popatrzę chłodnym okiem.
Siedziałem na ławce dobrą godzinę,
patrząc na Błyszcz i Bystrą, na grań, wciąż podziwiając tę zaburzoną symetrię,
znaną mi przecież z własnych wykładów z geometrii. Błyszcz odchodzi w prawo,
Bystra równa go do lewej. Błyszcz w dole, Bystra ciągnie do góry. Piękne.
Jutro przyjdę oglądać dalej.
Nie, nie jutro. Pojutrze. Bo jutro będę na Grzesiu, Rakoniu i chyba dojdę na
Wołowiec.
Schronisko
To, co opowiem, wyda się
wszystkim mało prawdopodobnym ciągiem wydarzeń, wręcz nieprawdą. Nawet jako
fikcja literacka byłaby to historia nie do utrzymania. Na szczęście mam
wiarygodnego świadka, że to zdarzyło się naprawdę. Owszem, ubrałem wszystko w
okrągłe zdania, wygładziłem dialogi. Ale to zwykły zabieg, prawie
dziennikarski. Kto jest tym świadkiem? Oczywiście Basia, z którą wtedy byłem i
która doświadczyła tego w tym samym, stopniu, co i ja.
Piszę to w kilka dni po wycieczce.
Leje normalny, prawdziwie tatrzański deszcz. Moknie wszystko. Siedzę na
przytulnej, przeszklonej, ale ciepłej werandzie i z przyjemnością patrzę na
mgłę. Powtarzam sobie panoramę: gdyby w ogóle było coś widać, to tu byłby
Giewont, a tu Hruby Regiel. Widoku na Giewont nie da się zapomnieć.
Widziany z dołu Zakopanego Giewont
jest kiczowaty, jak jeleń na rykowisku, jak pretensjonalna dekoracja teatralna.
Takiej góry nie ma. Z Bystrego jest romantyczny – wystaje znad Krokwi,
prezentuje swoje ostre kształty i krzyż w oddali. Za to z Boczania – jakby
sam się wstydził swojego wyglądu, Jest jak żyrafa, która próbuje coś podnieść
pyskiem z ziemi. Próbuje też wyglądać jak Matterhorn, ale nikt nie da się na to
nabrać. Giewont z Kasprowego jest oszukany, nieprawdziwy, odwrócony na lewą
stronę. Sam zaprasza zresztą do oszustwa: przespaceruj się, turysto, po
Goryczkowych. Nie musisz drapać się 900 metrów z Kuźnic – pobujaj się po grani
nad doliną Cichą, popatrz sobie na Zakopane. Będziesz musiał wejść na Kopę
Kondracką; ale to niewiele ponad sto metrów podejścia z przełęczy. Z Hali
Kondratowej wygląda odpychająco, jak kupa kamieni. To normalna samoobrona góry
– odstraszyć jak najwięcej turystów. Niech nie depczą.
Najinteligentniej wygląda Giewont
z Kościeliska, Palenicy i Ostrysza nad Witowem. Widać dobrze jego główną
kulminację, z lekka tylko podtrzymywaną z tyłu dekoracją Długiego Giewontu.
Widać, co się tu liczy. Z Osobitej Giewont jest daleki, nastrojowy i
sentymentalny, z grani Rakonia (albo z odchodzącej nad dolinę Łataną grzbietu
do przełęczy Zabrat) śmieszny. Dwa małe garbki ledwo wystające spoza
trawiastego grzbietu. Ale ktoś powiedział, że to „biskupi” wygląd. Co się komu
w duszy gra, co kto w swoich widzi snach.
Giewont bywa smutny, wesoły,
nastrojowy, sentymentalny, banalny. Można mu przypisać wiele ludzkich uczuć.
Wesoły jest wczesnym rankiem w dobrą pogodę, smutny wieczorem. Sentymentalny
jesienią, banalny w lipcowe południe. Może powstanie nowa specjalność naukowa:
psychogiewontologia? Jakby co, to mam wstępne wyniki badań. Proszę, oto one,
niektóre są już powszechnie znane.
Giewoncie,
Giewoncie,
Ładnyście
na froncie,
Hej,
ale i od tyłka,
Niezła
jest z was bryłka!
|
Z
was ze Świnicy czubka,
Jeno
krowia kupka!
No,
a z wierchu Koziego
Toście
do niczego!
|
Hej,
wam i z Kościeliska
Tęgo
patrzy z pyska!
|
Zaś
na Płaczliwej Skale
Nie
widać was wcale.
Hej,
Giewoncie, Giewoncie,
Schować
by was w kącie!
|
Ale tamtego dnia od
byliśmy daleko od owej najsłynniejszej polskiej góry. Dzień był słoneczny, ale
nie gorący. Podchodziliśmy doliną Starorobociańską, niezgodnie ze słowami
popularnej piosenki zespołu Stara Robota, faworyzującej odwrotny
kierunek wycieczki:
Moja kochana, najmilsza, jedyna,
Niech Kościeliska nas złączy dolina –
– a po Ornaku na Starą Robotę
Mam ochotę…
Byliśmy już niedaleko od Siwej
Przełęczy, gdy zapytałem schodzących ludzi, czy na grani bardzo wieje. „Oj,
tak”, odpowiedzieli, „urywa głowę”. Pomyślałem, że będziemy musieli schodzić z
powrotem przez Starorobociańską, bo godzinna tura po grani w mocnym wietrze, to
już nie dla nas. Owszem, przypomniałem sobie własny wiersz, o tym, że jak to
dobrze, gdy na grani w twarz wieje mocny wiatr. Tak, niech będzie mocny, ale
nie huraganowy.
Pierwszym zaskoczeniem dnia było
więc to, że na grani nie wiało. No, oczywiście, był łagodny podmuch, wiaterek,
łagodzący działanie słońca i sprawiający, że pot znika szybko z twarzy.
Usiedliśmy na trawie. Rozpakowaliśmy plecaki. Basia niosła kanapki, ja termos z
herbatą. Jedno i drugie smakowało wybornie, po ponad trzygodzinnym podejściu.
Nagle znieruchomiałem. Tak się
pisze w książkach przygodowych dla osiągnięcia efektu, że bohater został czymś
zaskoczony. A ja po drugim czy trzecim kęsie kanapki spojrzałem na góry. W moim
wieku oko nie akomoduje się już tak szybko, więc dopiero po kilku sekundach
zobaczyłem i uświadomiłem sobie, jak wspaniale wszystko widać, jak wyjątkowo
przezroczyste jest dziś powietrze. Patrzyłem z sentymentem na dalekie szczyty
Beskidu Wyspowego. Polana pod Śnieżnicą, wejście na Ćwilin. Mogielica z
zejściem przez Jasień – ile to kilometrów stąd? Sześćdziesiąt? Orawa zakończona
Babią Górą. Główny wierzchołek Ornaku zasłaniał okolice Turbacza. Ludzie na
grani Starorobociańskiego byli przecinkami na tle nieba, ale dobrze było widać,
jak stawiają nogi – jedni w górę, z ugiętymi kolanami, drudzy w dół –
ostrożnie, ale szybko. „No cóż, nie pierwszy raz mamy w górach dobry widok”,
pomyślałem z zadowoleniem.
Kanapki z bryndzą były tak
smaczne, że i Basia zdziwiła się, jak bardzo. Zwykły chleb, bryndza z kostki.
Aha, i jagodzianki z poprzedniego dnia. Też smakowały lepiej. Nie zdziwiliśmy
się. Po trzech godzinach podejścia, z hakiem, można poczuć głód, a wtedy
najzwyklejsze rzeczy smakują dwa razy lepiej. Gdybyśmy wiedzieli…
Na główny wierzchołek Ornaku
podchodziłem z bólem pleców. Tak silny, że obawiałem się, co będzie za godzinę,
przy zejściu na Iwaniacką. Basia szła nieco z tyłu, wydawało mi się, że nie
tylko jest zmęczona, ale i przejęta, co będzie, gdy ja nagle oświadczę, że nie
mogę pójść ani kroku dalej. W połowie podejścia – mającego przecież
kilkadziesiąt metrów – zobaczyłem na skałce turystę. Zdziwiłem się, że nie
dostrzegłem go wcześniej. Rzuciłem „dzień dobry” i chciałem go minąć. Ale
usłyszałem:
– Witam pana, cieszę się, że się
widzimy, nareszcie. Najlepsze myśli o Giewoncie, jakie słyszałem.
– Dzień dobry – powiedziałem
powtórnie, nie rozumiejąc, co ma na myśli. Byłem zresztą skoncentrowany na
swoim bólu. Nie przypominałem sobie tego turysty, a przecież on potraktował
mnie jak znajomego. Czy naprawdę tak zapominam twarze?
Wyciągnął do mnie rękę.
Oczywiście podałem mu swoją. Przytrzymał ją znacznie dłużej niż to jest
przyjęte i wyraźnie ucieszony powiedział:
–
Tak, tak, raz jeszcze witam.
Zanim zdążyłem przemyśleć, co
znaczą te słowa, on już witał się z Basią. Pocałował ją w rękę – gest
niezwyczajny na tatrzańskiej grani. Wtedy dopiero przyjrzałem mu się bliżej.
Był niemłody, ale w wieku, który bardzo trudno określić. Na nogach miał
porządne buty, wyżej skarpety w kwadratowy wzorek, pumpy do kolan i zielony
brezentowy skafander sprzed pół wieku. Spod skafandra wystawały rękawy swetra.
Aha, na głowie miał czapkę z daszkiem.
– Nie za gorąco panu? – zapytałem, bo
wiatr ustał zupełnie, słońce grzało z zapałem, a jedyne cumulusy goniły się
gdzieś nad Rakoniem.
– Nie. Jeszcze pan nie rozumie,
dlaczego. Witam Panią – zwrócił się jeszcze raz do Basi – naprawdę, bardzo,
bardzo serdecznie.
– I mi przyjemnie – odparła Basia
uprzejmie. Widać było, że jest zdziwiona.
– Do widzenia państwu –
odpowiedział, wspiął się kilkanaście metrów na sam szczyt Ornaku i zniknął za
skałką.
Skałki na Ornaku. Są dla mnie
symboliczne, jak truskawki w Milanówku. Chciałbym kiedyś napisać o nich wiersz.
Ale chyba nie umiem. Nie wiem, jak się pisze wiersze. Nie wiem, jak się pisze,
żeby było interesująco. Na szczęście teraz nie muszę się tym przejmować.
Spisuję po prostu fakty.
Skałki na Ornaku. Lubię je
szczególnie w zejściu, to znaczy, gdy idzie się od Siwej do Iwaniackiej. To
łatwo wytłumaczyć. Mam przed sobą szeroką panoramę, rozległy widok, pole do
fantazjowania. I wiem, że zapracowałem sobie na przywilej oglądania, luksus
podziwiania, prawo do zachwytu. Zapracowałem trzygodzinnym podejściem, spoconą
koszulą, bólem w nogach. Teraz idę lekko, skacząc po górach.
Ojej, czy nie przesadzam? Czy
nie ponosi mnie, czy nie nadużywam tanich efektów, czy styl nie jest zanadto
kwiecisty? Do licha, przecież mam tylko opisać wycieczkę i to niesamowite
wrażenie. A opis powinien być suchy. To wiem. Nie od dzisiaj pisuję różne
teksty.
Skałki na Ornaku. Lubię biegać
po nich, lubię myśleć, że biegam po nich, lubię myśleć, że kiedyś po nich
biegałem. Nabierają smaku. Naprawdę smaku. Naprawdę chodzi o zmysł smaku.
Nieprawda, jeszcze zapachu. Zapach skałek na Ornaku. Jest ze mną. Będzie. Był
przez tyle lat. Od matury, od jeszcze wcześniejszych lat. Gdzie jesteś,
przyjacielu?
Ból w plecach zmniejszył się.
Pomyślałem, że zaczął działać Ibuprofen. Basia szła za mną kilka kroków. Nagle
krzyknęła. Zdążyłem się przestraszyć, że może coś jej się stało, ale po
sekundzie dotarło do mnie, że to nie był taki krzyk, który wydajemy właśnie
wtedy, gdy nam się coś stanie. Po następnej sekundzie i ja chciałem krzyczeć,
ale nie udało mi się. Nie można krzyczeć, gdy ma się szeroko otwarte usta ze
zdziwienia, a oczy z niedowierzania.
Przed nami, trochę poniżej grzbietu,
w ciągnącej się przez grań rozpadlinie stało małe schronisko. Na grani Ornaku.
Precyzuję: nie na Hali Ornak, w górnej części doliny Kościeliskiej, tylko na
samej grani, na wysokości 1830 metrów, może trochę mniej. „Najwyżej położone
schronisko w Tatrach Polskich” pomyślałem, zanim dotarło do mnie, że tam
schroniska nie było, nie ma i być nie może. Ale Basia spokojnie powiedziała:
– O, schronisko. Wejdźmy.
Spojrzałem na swoje ręce, nogi.
Lewa ręka była po lewej stronie, na prawej nodze miałem prawy but. Z ubrania
nic nie brakowało. Nie miałem rogów na głowie, ani ogona. Basia nie siedziała
na miotle. „A więc to nie jest bal u Mistrza, ja nie jestem wieprzem, Basia nie
jest wiedźmą”. Jesteśmy na Hali Ornak, idziemy w stronę Iwaniackiej, mamy zejść
na Chochołowską. Tylko, że … na Hali Ornak nie ma żadnego schroniska. Tak
właśnie pomyślałem i ucieszyłem się, że wyjaśniło się nieporozumienie. Jesteśmy
już na Hali Ornak w dolinie Kościeliskiej. To dobrze znane mi schronis..
Nie! Jesteśmy na grani. Widzę
taki kawał świata, na wprost Kominy Tylkowe, a w dali Podhale i znajome
Beskidy. Wszystko się zgadza. Aby sprawdzić, czy jestem przy zdrowych zmysłach,
obliczyłem w pamięci nieskomplikowaną całkę. Wyszedł prawidłowy wynik.
Podeszliśmy do schroniska.
– Jesteście państwo, witamy,
zapraszamy – odezwała się dziewczyna, siedząca na deskach przed schroniskiem.
Wyglądała normalnie, turystycznie. Deski były nowe, jeszcze nie sczerniałe.
– Od kiedy na grani Ornaku jest
schronisko? – zapytałem wciąż nie wierząc. Czy to sen? Tak, z pewnością, śnię.
Obudź się, Michale!
– Nie dziwię się, że pan się
dziwi. Schronisko jest od zawsze. Mamy mało gości, bo nie każdy je zauważa, a
raczej: nie każdemu dajemy się zauważyć.
– Nie rozumiem.
– To normalne. Wejdźcie dalej.
Sala jadalna była duża i
obszerna. Przez okna widać było grań odległą o kilkadziesiąt metrów. Szło nią
kilku ludzi. Zdziwiło mnie, że są ubrani w kurtki i peleryny, a na głowie mają
czapki i kaptury. Szli pochyleni, jakby pod wiatr. Ale wiatru ani deszczu
przecież nie było. Spojrzałem na panoramę.
– Nic nie rozumiem. Łaziłem po
Ornaku już pół wieku temu.
– Teraz pan rozumie? Nie
każdemu dajemy szanse, by nas zauważył. Nie każdemu stwarzamy dobrą pogodę,
zapewniamy widoczność. Nie każdemu poprawiamy smak kanapek. Stworzyliśmy
idealne schronisko turystyczne. Już od doliny monitorujemy wszystkich i
typujemy, komu dać szanse. Bazujemy na tym, jak kto odnosi się do gór…… Widzę,
że pan u nas pierwszy raz.
– Tak, oboje pierwszy raz i nie
możemy się nadziwić, że do tej pory tego nie widzieliśmy.
– Już mówiłam, że nie każdemu
dajemy szanse. Proszę odpocząć u nas, nacieszyć się panoramą. Już nie
zapomnicie naszego schroniska. Co podać do picia? Panu – zwróciła się do mnie –
poleciłabym skrzypaczkę.
– Co proszę?
– Herbatkę ziołową, napar ze
świeżo zbieranej skrzypaczki łąkowej. Rośnie ona tylko na naszych
ornaczańskich łąkach. Poprawia ona przemianę materii i łagodnie podnosi poziom
inteligencji. Przemienia właśnie, no, nadmiar materii w jednostki inteligencji.
Proszę pana, u nas był kiedyś reprezentant Japonii w sumo. Ważył 189 kilogramów a miał poziom inteligencji 50. Po naszej kuracji odwrotnie. Sądzę, że – tu spojrzała
na mnie bystro, chwilę się zawahała i dokończyła – jak dla pana, na początek
dziesięć litrów dziennie mogłoby wystarczyć.
– A jakie macie jeszcze zioła?
– Na przykład lisipysk
dzwonkowy na bóle łydek, tostorczyk pisany na uda, kominek tylkowy (rośnie nad
Iwaniacką) na plecy czy siwuchę ornaczańską na ogólne wzmocnienie i humor.
Niektórym gościom polecamy zawratek liliowy. Ogólnie redukuje on każde
nieprzyjazne uczucie, a powiększa wszelkie dobre. Z dodatkiem goryczki
jarząbczej wzmaga albo nawet przywraca pozytywny stosunek do gór – powoduje,
że jeszcze bardziej podobają się nam one. Był kilka dni temu u nas pan z
Warszawy. Zaprosiliśmy go, bo chcieliśmy mu pomóc. Widzieliśmy, że z godziny na
godzinę, ba z minuty na minutę, góry stają się dla niego brzydkie i
odpychające. A przez czterdzieści lat chodził po nich z niewątpliwym
zaangażowaniem. Kochał je. I co: po dwóch herbatkach z zawratku z podwójną
goryczką zaczął śpiewać:
Hej, dusza mi
powstaje!
Hej, moje wy
górzyska,
Hej cosik mi się
zdaje,
Hej, dej, Haj, dziewczyno, pyska.
Aha, muszę tylko ostrzec, że
zawratek liliowy wzmaga także…, no, jak to powiedzieć, to uczucie, które
mężczyznę pcha ku kobiecie a kobietę do mężczyzny. Zapomniałam, jak się to
nazywa.
– Tak, tak – szybko powiedziała
Basia – nam zawratek z goryczką nie jest potrzebny. – Lubimy góry i bez tego.
Ale – dodała – spróbowałabym widliszka. Podobno ma przyjemny, choć ostry smak.
– Będziesz pić herbatkę z
komara? – zapytałem zdziwiony.
– Widliszek to nie komar, tylko
roślina. Wygląda dokładnie tak samo, jak widłak, tylko nie jest chroniona.
Małgosia mi mówiła. Podobno robi dobrze na palce u nóg. Zrobił mi się chyba
pęcherz.
– Widzę, że pani się zna.
Proszę, oto herbata z widliszka. Rzeczywiście, nie potrzeba opatrunku. Po
widliszku zagoi się samo. A dla pana już idzie skrzypaczka. Hej, chłopcy,
wnieście ją – i po chwili stał przede mną spory antałek herbaty ze skrzypaczki
łąkowej. Na przemianę materii i poprawę inteligencji.
Siedzieliśmy na tarasie,
popijając i delektując się niesamowitym widokiem. Powtarzałem sobie, żeby
zapamiętać to wszystko. Już na zawsze. Wryć sobie w pamięć. Wpisać. Odejść z
tym światem, z tym widokiem. „Chwilo, trwaj, jesteś piękna…..” i w tej chwili
zrobiło mi się zimno. Może, może, my już jesteśmy poza światem. Poza tamtym
światem. Teraz nasz jest ten świat, a tamten został. Ale nie.
Poszedłem kilkanaście metrów w stronę ścieżki, pozdrowiłem turystów,
odpowiedzieli. Wszystko było normalnie. Znów zastanowiło mnie tylko, że turyści
byli ubrani w swetry i kurtki, mimo, że niebo było prawie bezchmurne, a mi nie
było za chłodno w cienkiej koszulce. Podzieliłem się swoimi wrażeniami z Basią
i dziewczyną ze schroniska. Roześmiała się.
– To jeszcze pan nie rozumie?
Oj, może trzeba będzie pić po piętnaście litrów…. My wybieramy, spośród tysięcy
turystów tatrzańskich tych, którym warto trochę pomóc. Powody mamy różne i nie
zdradzę ich. To tajemnica zawodowa. Mogę tylko powiedzieć, że pomagamy raczej
starszym, choć młodzieży także. Nie powiem też, dlaczego państwa wybraliśmy.
Obserwowaliśmy was od rana. Spodobało nam się, co pani – zwróciła się do Basi –
mówi do siebie i jak pan patrzy na przełęcz Tomanową. No, a ostateczne badanie
przeprowadził, jak zwykle, pan kierownik na skałkach. On wyczuwa wszystko z
ręki, z tego jak się ją podaje i jakie w niej płyną prądy.
– Ale ja nie mówiłam nic do
siebie – powiedziała Basia.
– Proszę pani – łagodnie
odrzekła dziewczyna. – Ma pani córkę, Małgosię, prawda? A co powiedziała do
pani Małgosia, kiedy miała pięć lat? Że myślenie to takie ciche mówienie, że
nie rusza się nawet buzią. W tym sensie mówiła pani.
– To wy nas szpiegujecie? Od
tylu lat? – oburzyłem się.
– Może pan to nazywać, jak pan
chce. My pomagamy prawdziwym turystom. Dziwił się pan, że inni turyści idą tak
ciepło ubrani. Widział pan, że są mokrzy. Bo, proszę państwa, dzisiaj jest
deszcz, mgła i zimno. Taki prawdziwy tatrzański dzień lipcowy. Tylko dla
państwa ten dzień jest inny. Słoneczny, ale nie gorący. Wiatr chłodzi, ale nie
ziębi. A widoczność nam się wyjątkowo udała. Ale wiemy też, że państwo to
docenicie. Nasz trud i chęć pomagania. Pomagania tym, kto pomocy nie zmarnuje.
Widzicie państwo, to jest wejście do schroniska. Ładne, prawda?
– Ładne.
– A właśnie. Dla państwa to
ładne drzwi, zachęcające dwa schodki. A dla młodzieży – jeśli w ogóle tu
wpuszczamy młodzież, mówiłam, że to rzadkość – zmieniamy to w skałki, z
klamrami i ubezpieczeniami. Niech wiedzą, że w górach nie jest tak łatwo. Ale
może z tego zrezygnujemy, bo w zeszłym roku pewien młodzieniec złamał nogę.
Wezwaliśmy helikopter, który nie mógł wylądować, bo pilot nie widział
schroniska. Co jeszcze robimy? Na przykład zmieniamy tabliczki z czasami
przejść. Dla młodzieży piszemy, że jest dalej i trudniej – żeby mieli
satysfakcję. Na przykład na przełęczy Iwaniackiej jest drogowskaz do doliny
Chochołowskiej. Młodzi zobaczą tam napis „2 godz. 30 minut”. Państwo przecież
wiecie, że to o wiele za dużo. Ale niech się młodzi cieszą, ze tak idą. Państwo
zobaczycie już normalny drogowskaz, nie z tym czasem „dla młodzieży”. Zmienimy
w odpowiedniej chwili.
– Bardzo ładnie pani mówi. No,
to tak. Bolą mnie plecy. Skoro robicie sztuczki z pogodą i czasami przejść
(chociaż to mi się nie podoba), to może by coś zrobić, żeby mnie nie bolały
plecy, żeby nogi mi nie drżały, żebym się tak nie pocił, żeby…. – przerwałem,
bo w tym momencie ściany schroniska zaczęły mi zanikać, herbata ze skrzypaczki
wyparowała ze szklanki i zaczęło się robić chłodno. Po chwili jednak znowu
siedziałem w tym samym miejscu, schronisko stało, a herbata była znów gorąca.
– Uff – powiedziała z ulgą
dziewczyna – myślałam, że pan w nas naprawdę nie wierzy. Proszę pana, przestały
pana boleć plecy?
– No tak, trochę, ale to dzięki
proszkowi.
– Sam proszek by nie pomógł.
Pomogliśmy my.
– Nie wierzę, to jakieś
bajania. No, to zróbcie tak, żeby mnie nogi nie bolały, żeby schody na
Iwaniacką były łagodne, żeby kolejka w Chochołowskiej zaczekała i w ogóle, żeby
wszystko było łatwe.
– Naprawdę? Możemy zrobić tak,
że po powrocie do domu nie będziesz czuć ani bólu nóg, ani pleców, nie będziesz
spocony ani w ogóle zmęczony. Proszę, weź kąpiel, łazienka jest tam. Nalej wody do pół wanny i wlej trochę sadła bobrowieckiego. Ale czy naprawdę tego chcesz?
Zawstydziłem się. Bo
rzeczywiście, cóż jest warta najładniejsza nawet tura tatrzańska bez zmęczenia
popołudniową porą, bez smaku potu, bez pożądania wody z potoku? Właśnie to,
właśnie taki stan, wzmaga działanie tego lekarstwa na duszę, jakim są góry.
Ojej, jak ja myślę, to za dziewiętnastowieczne mrzonki... Co tam z duszą... Czy
jest coś takiego? Nie filozofujmy. Ale … umiarkowane zmęczenie dobrze robi na
wszystko. Już starożytni wiedzieli o tym bardzo dobrze. I tyle. Podziękowałem
dziewczynie. Posiedzieliśmy jeszcze z Basią na werandzie, nie mogąc oderwać
oczu od tak cudnej panoramy, nie mogąc się nacieszyć dniem, pełnym słońca, a
jednak chłodnym. Pełnym chmur, a jednak słonecznym. Gdzie na życzenie albo
byliśmy samotni albo w małej grupce innych turystów, dla których jednak ten
dzień był inny, zupełnie inny.
Schronisko było
nieprawdopodobnie romantyczne – położenie, układ, weranda – samo zapraszało, by
zostać w nim. Miałem dużą ochotę. Siedzieć tam, rozmyślać. Być razem i być
sobą. Tego nigdy nie miałem.
– Co jest tam? – pokazałem
pięknie rzeźbione drzwi. Były pokryte motywami roślin tatrzańskich, głównie
szarotkami, i dziewięćsiłami.
– Och, to nie dla państwa.
– Bo mi wydaje się, że z pokoju
za nimi musi być najpiękniejszy widok.
– Zgadza się. Ale rezerwujemy
go dla innych gości.
– Jakich? – zapytałem i
natychmiast chciałem cofnąć pytanie, bo domyśliłem się odpowiedzi.
– Tak jest duża część dla tych
gości, którzy do nas przyszli i powiedzieli, że już na zawsze chcą oglądać ten
widok. Nie zapraszam państwa tam.
Znowu poczułem zimno. Zakręciło
mi się w głowie. W bajkach tak się rozwiązuje sytuację, wyjaśnia dziwy. Ale ja
nie opowiadam bajki, tylko staram się relacjonować suche fakty. Niestety, pewne
zdania same się piszą, niektóre sformułowania same podchodzą pod klawisze.
Trudno je stamtąd wygonić, wydłubać. Mieliśmy poczucie, że na chwilę zasnęliśmy
i gdy obudziliśmy się, siedzieliśmy na trawie na grzbiecie Ornaku. Schroniska
nie było.
– Ojej, jaki miałam sen –
powiedziała Basia. – Piłeś w nim jakąś dziwną herbatę.
– To nie był sen, Basiu. To
było naprawdę. Spójrz, jaka ładna pogoda. Daj mi jakieś trudne pytanie, a
zobaczysz, że jestem trochę mądrzejszy niż niedawno…
– Co ty, to ty też Tam byłeś? W
naszym schronisku? Ach, tak, byłeś. I to nie był sen?
– Nie. Zobaczysz.
Zeszliśmy na Iwaniacką.
Siedliśmy na trawie. Nagle Basia powiedziała:
– Tak, Już wiem, że to nam się
zdarzyło naprawdę. Że to nie był sen. Spójrz na drogowskaz.
Spojrzałem. Było napisane
„Dolina Chochołowska 2 godziny 30 minut”. Nie zdążyli zmienić. No trudno,
rzeczywiście wiemy, że to za długi czas. Ale to po prostu świadczy, że oni są.
Trudno, nie robią wszystkiego perfekcyjnie, czasem o czymś zapomną. Ale
istnieją naprawdę. Na dowód zrobiłem nawet zdjęcie tej tabliczki.
Już do końca dnia pogoda była
wspaniała. Doszliśmy zmęczeni. Kolejka czekała, ale wzięliśmy rowery. Przy wjeździe
na Siwą Polanę zobaczyliśmy tęczę. Jej prześliczny pasek opierał się o Ostrysz
i Palenicę. Ale zniknął zaraz potem, jak go zobaczyliśmy. To jeszcze jeden
dowód na to, że to, co nam się przydarzyło, było prawdą a nie złudą. Tęcza była
tylko dla nas, na pożegnanie dnia. Ułożyłem sentencję i chciałem ją Basi
powiedzieć. Zdanie brzmiało tak: „Nie tylko schronisko na grani Ornaku istnieje
wewnątrz nas i tylko niekiedy możemy w nim być. I nie zawsze zależy to tylko od
nas. To dobrze”.
Ale Basia zdążyła powiedzieć:
„tak, to było piękne. Ale dobrze, że nie zostaliśmy w tym schronisku na
dłużej”.
Warszawa, 2008
|